niedziela, 2 czerwca 2013

Prolog: New begin


Jedyną myślą nie do zniesienia jest to,
że można znieść wszystko.
Artur Rimbaud

10 lat wcześniej:


            W pierwszym rzędzie siedziało młode małżeństwo, oboje ubrani odświętnie, jakby przyszli na premierowy koncert w filharmonii, a nie na szkolny występ swojego syna. Pełni podekscytowania czekali, aż ich mała gwiazda wyjdzie na scenę, ukłoni się grzecznie i zagra najpiękniej jak potrafi ten koncert, który ostatnio tak często ćwiczył. Chyba Chopina – oboje nie słuchali zbyt często muzyki klasycznej, a raczej ‘muzyki’ w ogóle, ale byli bardzo dumni ze swojego syna, że jego pociąga tak szlachetny gatunek.
Na scenę wyszła dyrektorka szkoły, powitała wszystkich z tym swoim zbyt groteskowym uśmiechem, który zawsze gościł na jej twarzy, kiedy robiła coś, na co nie miała ochoty.
Mały Tetsuo bez większych ceregieli zajął miejsce przy fortepianie i zaczął grać.
Grał pięknie. Jego palce delikatnie smagały klawisze, po małej salce rozniosła się przyjemna kojąca muzyka. Rodzice Tetsuo nie znali się na muzyce, jednak nie trudno było odgadnąć, że mały ma ogromny talent – grał lekko i swobodnie, jakby robił to od zawsze. Jego muzyka porywała do innego świata, wkradała się cichym szeptem, delikatnie i wciągała coraz mocniej, głośniej, bardziej intensywnie. Wtedy na scenę wyszło jeszcze czterech chłopaków, jeden usiadł za zestawem perkusyjnym i zaczął walić w bębny z całych sił, podczas gdy reszta wtórowała mu na gitarach. Tetsuo wstał od fortepianu i zaczął śpiewać.
            Chciał wywrzeć wrażenie, a jedyne co udało mu się osiągnąć, to zdenerwowanie rodziców i naturalnie dyrektorki, która liczyła na bezstresowe i bezproblemowe obchody pięćdziesiątej rocznicy powstania szkoły. Miało być pięknie i uroczyście, a ten mały chłopak, który zawsze sprawiał pełno problemów zrobił z tego jakąś groteskową szopkę. Dla nich właśnie tym był pokaz jego pasji – durną groteskową szopką. Nie odnajdywali w tym nic, poza chęcią zepsucia całej uroczystości. Jedynie Nathaniel go rozumiał. Niby był kilka lat starszy, na pewno mądrzejszy, ale nigdy nie dawał odczuć Tetsuo, że był od niego lepszy. Traktował go po przyjacielsku, mimo że był jego nauczycielem. Tetsuo był do niego przywiązany nawet bardziej niż do rodziców. Tego dnia czekał tak naprawdę na jego aprobatę, nie swojego ojca czy matki, którzy i tak nic nie rozumieli. Kiedy zobaczył ledwo rysujący się uśmiech na jego twarzy, nie miał wątpliwości – osiągną swój cel. Występ był udany. Liczyło się tylko to, że Nathaniel uważał, że jego interpretacja była dobra.


Tydzień wcześniej:

Leonard de Vere:
            To była zdecydowanie piękna bajka. Był książkę, był biały rumak. Może brak było pięknej księżniczki uwięzionej w wysokiej wierzy, ale byłem ja i moje długie blond włosy – musiało wystarczyć. Jak każda bajka, dobra czy zła, moja zaczęła się daleko, za siedmioma górami i za siedmioma lasami. W czasach co prawda nie tak odległych, ale zdecydowanie do teraźniejszości nie należących. Mojego księcia poznałem podczas urodzin najlepszej i jedynej przyjaciółki. Impreza miała być skromna, nie to co bal, na którym Kopciuszek tańczył ze swoim księciem, ale zwykłe ognisko ze znajomymi. Skąd wzięło się aż tylu ludzi? Do tej pory nie mam pojęcia. Ban był właśnie wśród tych wziętych z nikąd gości. Nie jestem pewien, czym mi zaimponował. Był głośny i bardzo zarozumiały; miał swoje zdanie którego bronił zawzięcie jak pies swojej kości. Było w nim coś z nieobliczalnego szaleńca, geniusza ślepo podążającego za swoją obsesją. Spotkaliśmy się ponownie. Potem znowu. Wymykałem się wieczorami z mojej wieży, żeby razem z nim wyjść do &zobaczyć jakąś kapelę na żywo, posłuchać o jego wspaniałej koncepcji na świat. Było fajnie. Dopóki nie postanowiłem wyznać mu co do niego czuję. 

            Jego szaleńczy śmiech towarzyszy mi nawet teraz, gdy zasypiam w swoim łóżku, mimo upływu czasu. Jest, gdzieś tam w kącie siedzi i zanosi się śmiechem.

Tetuso Aizawa:
            Chyba chciałem, żeby było mi smutno. Bo w sumie powinno. Moja dziewczyna zostawiła mnie, dla mojego kuzyna.  Podwójna zdrada.  Powinienem cierpieć po utracie ich obojga, ale... nie potrafię.
Dlatego udaję, że jest mi smutno. Uciekłem poza miasto, z dala od cywilizacji i kontempluję śmierdzącą matkę naturę. Wyciągam gitarę – jak zwykle jest rozstrojona – i zaczynam próbować wydobyć z niej jakiekolwiek czyste dźwięki.
Po co w ogóle zaczynałem ten związek? O ile ona mogła pokochać mnie, ja nie byłem w stanie odwzajemnić tych uczuć. Kobieta musi być kochana. Do tego ją stworzono. Bez tego staje się bezpłodną sfrustrowaną wiedźmą.
Moja gitara ciągle odmawia posłuszeństwa, jakby się zawzięła – nie, nie będę grać smutnych piosenek o miłości. Wyciągam paczkę papierosów – miałem nie palić – i chowam ją z powrotem do kieszeni spodni. Zawsze to samo. Zawsze, kiedy zdaje Ci się, że ewoluowałeś, że TEN etap masz już za sobą, że już więcej nie popełnisz tych samych błędów, znajdujesz się w tym samym miejscu, z którego nie da się cofnąć, ani nie można zostać.
Moja pieprzona, rozpadająca się drewniana chata śmierdząca stęchlizną i wilgotny las. Trzeba ruszyć dalej, minąć kolejne rozwidlenie, wybrać zupełnie nową ścieżkę, która w rezultacie jest niczym więcej, jak wierną kopią poprzedniej. Wszystko ma swój początek i koniec, nic z tym nie zrobimy.


Leonard De Vere:
            Ucieczka zawsze była moim jedynym wyjściem z opresji. Byłem zbyt slaby by walczyć, byłem zbyt slaby by się poddać.
Jak cudownie byłoby nie istnieć. Nie czuć, nie myśleć. Gdyby była możliwość zamknięcia wspomnień gdzieś w sobie, w nie osiągalnej części swojego umysłu zrobiłbym to bez zastanowienia. Spoglądając chyłkiem na lustro obciąłem pierwsze pasmo włosów. Było lżej. Chwilę potem dawny ja, został pożegnany i bezceremonialnie wrzucony do kosza.


            Szedłem ulicami małego nadmorskiego miasteczka, mijałem ludzi, którzy mnie nie znali, byłem transparentny jak powietrze. Za kilka dni miałem rozpocząć nowe życie. Z dala od ludzi, którzy wiedzieli o mnie wszystko. Z czystym kontem miałem wkroczyć na nową ścieżkę swojego życia. To było dobre. Mogłem być nowym człowiekiem, bez ogona plotek za sobą. Usiadłem na jedynej ławce osłoniętej wysokim żywopłotem od wiatru. Czego chcieć więcej? Wystarczy trochę słońca, ciepły wiatr i czysta kartka wspomnień. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy